Michał Kopik, Browar Kingpin – wróżenie w IPAch

Chyba nie istnieje w rzemieślniczym segmencie branży piwnej słowo, które byłoby częściej  i chętniej odmieniane niż IPA. Nawet nie India Pale Ale, ale właśnie IPA. W końcu może być jasna, klarowna, ale też miedziana, czerwona, brązowa, czarna, mętna. A nawet różowa, niebieska, zielona, stąd też „pale” niekoniecznie w dzisiejszych czasach musi mieć sens. Ma go natomiast ogólne znaczenie – piwo, które powinno być solidnie nachmielone, choćby i na sam aromat.

 

Czy gdyby nie powstało Anchor Liberty Ale, będące w istocie Pale Ale, aktualna sytuacja by się tak przedstawiała? Myślę, że jak najbardziej. Idea, pomysł wisiały w powietrzu. Amerykański chmiel, będący bardziej odporny na pasożyty i zarazki, był dostępny od ręki. Co stało na przeszkodzie sypnąć do kadzi od serca chmielu Cascade? W zasadzie to nic i browar Anchor miał odwagę zaryzykować.  I nagle znajdujemy się 30 lat później – IPA jest koniem pociągowym piwnej rewolucji. Oczywiście, mamy wszystkie Barley Wine, Imperialne Stouty, piwa kwaśne, leżakowane w różnych beczkach. Ale nadal – większość udziału w tym naszym małym kawałku tortu stanowi IPA. I pod względem składu, technik czy pomysłów zaczyna podgryzać swoich rzemieślniczych braci.

Kilka lat temu było łatwiej. Przez IPA rozumieliśmy tradycyjnego już West Coasta. Generalnie jasny, co najwyżej z miedzianym/bursztynowym zabarwieniem. Jeżeli opalizujący to dlatego, że browar nie oszczędzał na chmielu. Wytrawny, z solidną goryczką. Proste. Jak ktoś chce czegoś więcej to mamy jeszcze podwójne i potrójne. Powyżej 100 IBU? Spróbujemy. Pojawiła się nowa odmiana chmielu, zróbmy zatem Single Hop. I tak przez jakiś czas. Tylko, że konsument piwa rzemieślniczego, w swej najbardziej agresywnej rynkowo formie zwany beergeekiem, nie lubi nudy. Stagnacji. Uważa, że granice są po to, by je ciągle przesuwać. A skoro jest popyt, czemu podaż nie miałaby za nią nadążyć? Pieniądze leżały praktycznie na ulicy.